Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Wielka księga zabaw traumatycznych XCIII

30 365  
2   12  
Klikaj wystrzałowoJak zakończyć rok, to wystrzałowo! Zatem będzie dużo huku, ognia i prawie udanych wybuchów. Zatem zapraszam na specjalne wydanie traumy!

Nie powtarzajmy tego! Nigdy! Osobom, których psychika nie jest wypaczona stanowczo odradzamy lekturę, pozostałych zapraszamy, im i tak jest wszystko jedno...

POZOSTAŁO W PAMIĘCI

Rok temu, w Wigilię jak zwykle bawiłem się świeczką. Wziąłem papierową serwetkę i podpaliłem ją o płomień świeczki. Myślałem, że zdążę ją ugasić, ale płomień stał się zbyt duży. Bałem się, żeby nie poparzyć rak, więc odruchowo rzuciłem ją... Na wersalkę. Oczywiście mebel zaczął płonąć, a ja pobiegłem do kuchni, aby ugasić go szklanką z wodą. Nie zdążyłem jednak nic nie zrobić, ponieważ mama szybko ugasiła płomień chyba jakimś ubraniem. Nic poważnego się nie stało - tylko kawałek nadpalonej tapicerki i bluzy.
Co ciekawe, parę (naście) dni później, chyba w Sylwestra mój tata spał na kanapie w salonie i nagle obudził się z krzykiem: "Co Ty tam podpaliłeś?". Ja wystraszony i zdziwiony odpowiadam, że nic. Zanim on doszedł do siebie mówił, że musi coś się palić, bo dym jest w pokoju. Żadnego dymu nie było. Czyżby za bardzo przejął się poprzednim wypadkiem?

by Kuriboh

* * * * *

A już do końca będzie zabawiał nas Kavon_Naj i jego traumy, których przysłał sporo. Mam nadzieję, że będziesz się bawił tak samo dobrze, jak ja!

BUTY


Dawno temu, kiedy jeszcze nie interesowałem się dziewczynami i byłem słodkim (?) dziecięciem, lubiłem zabawy podpaleniowo - wybuchowe. Co tu kryć, lubiłem sobie czasem spalić w pobliżu firanki plastikowy model niszczyciela albo wysadzić coś na małą skalę w odremontowanym pomieszczeniu. Ale robiłem też konwencjonalne psikusy. Jak miałem kilka latek, moja mama kupiła sobie kozaczki na obcasie (w latach 70 to chyba musiał być "wypas"). No to ja rozrobiłem wodą farbki - akwarelki, zmieszałem ze sobą wszystkie kolory i powstałą w ten sposób ciemną maź wlałem mamie do kozaczków. To miała być niespodzianka, ale ją zepsułem, bo chodziłem po mieszkaniu zaśmiewając się i mamrocząc: "Ona wkłada rano buty a tu mokre, ha ha ha". To w końcu wzbudziło niepokój rodzicielki, sprawa się rypła i oberwałem.

* * * * *

KARBID

Miałem chyba koło 11 lat, kiedy niedaleko naszych bloków zaczęli budować szeregowce. Chodziliśmy tam czasem rzucać kamieniami w szyby, ale co ważniejsze - budowa była źródłem towaru deficytowego, jakim był karbid. Strzelanie z puszek stało się bardzo popularnym sportem, wzrosła też liczba oparzonych palców, nadpalonych brwi itp., ale obeszło się bez większych obrażeń. Pewnego dnia, wracając z podwórka do domu, znalazłem prawdziwy skarb - bryłę karbidu wielkości cegły. Była za duża, żeby włożyć ją pod koszulę i niepostrzeżenie wnieść do mieszkania, więc schowałem ją za kaloryferem na klatce i czekałem na odpowiedni moment. W końcu udało mi się ją przeszmuglować do domu, gdzie jakiś czas leżała ukryta za biurkiem. Pewnego wieczoru nudziłem się trochę, rodzice oglądali telewizję, więc postanowiłem zrobić użytek ze "skarbu". Łazienka nadawała się do tego celu niemal idealnie. Brak łatwopalnych firanek, niepalna wanna, łatwa dostępność środka gaśniczego - wody, a do tego płomyk pilotowy w gazowym podgrzewaczu wody, od którego zawsze można było odpalić jakiś papierek. Zamknąłem drzwi, włożyłem karbid do wanny i odkręciłem wodę. Bryła była naprawdę spora, więc liczyłem na to, że uda się z niej uzyskać fajny płomień. Po krótkiej chwili woda zalała karbid, a z bryły z sykiem zaczął się wydobywać acetylen. Zafascynowany obserwowałem, jak mgiełka podnosi się, zbliżając się coraz bardziej do płomieni buzujących wesoło w piecyku. Sielankę zepsuła jak zwykle wizyta jednego z rodziców. Ojciec, zaniepokojony podejrzaną ciszą panującą w łazience (wiedzieli już, że jak się bawię po cichu, to można się spodziewać małej katastrofy) postanowił sprawdzić, co się dzieje i to najprawdopodobniej ocaliło mnie i łazienkę (wykafelkowaną parę miesięcy wcześniej). Natychmiast wyłączył piecyk, spuścił wodę z wanny i wyrzucił karbid (taka strata!). Pamiętam krzyki, coś o wybuchu, że w zamkniętej łazience to jeszcze gorzej itp. W każdym razie było to jeden z bardziej spektakularnych epizodów mojego dzieciństwa.
Gdyby nie ojciec, byłby jeszcze bardziej spektakularny, a może i ostatni. Podobno nie ma to jak odejść z hukiem!

* * * * *

SAMOLOT

Mniej więcej w połowie lat osiemdziesiątych udało mi się nabyć w Składnicy Harcerskiej model samolotu do sklejania. Przeczytajcie uważnie jeszcze raz poprzednie zdanie. Kupić wtedy model samolotu w SH to był nie lada wyczyn. Przez dwa dni do sklepu była gigantyczna kolejka, wreszcie trzeciego dnia się dopchałem do środka, ale zostały już tylko same dwupłatowce. No to kupiłem najlepszego z dwupłatowców, był to torpedowy Fairey Swordfish. Szybko go skleiłem, zrobiłem sobie taką wersję hybrydowo-kombinowaną "full wypas". Miała torpedę, rakiety i radar. Dwa takie samoloty mogłyby wygrać wojnę. Potem już tylko odcinałem kupony, zabrylowałem z modelem na lekcji historii itp. Entropia działała jednak nieubłaganie. Z czasem odłamała się rakieta i odpadła torpeda. Postanowiłem więc ulżyć weteranowi i dobić go. Plan miałem taki, żeby napchać do środka kadłuba główek od zapałek i podpalić, a potem improwizować. Zorganizowanie odpowiedniej ilości główek od zapałek było trochę czasochłonne (musiałem poodcinać je nożem, przy kilkudziesięciu sztukach to trochę trwało). Powkładałem je do środka modelu, model wstawiłem do wanny, wziąłem specjalną strzykawkę (miała tak zniekształcony dziubek, że wylatywał z niej strumień lekko rozpylonej cieczy jak z miotacza ognia - super!!!) i napełniłem ją spirytusem salicylowym. Ubytek spirytusu uzupełniłem wodą, ale to się nie sprawdza, bo ciecz w butelce przybrała mleczny kolor i rodzice i tak się kapnęli. Zapaliłem świeczkę i strzeliłem przez płomień strumyczkiem spirytusu. Podziałało, ale ku mojemu rozczarowaniu model nie wybuchł, tylko stopił się i zgiął. Trudno, dobiłem go jeszcze z "miotacza", ugasiłem i wziąłem się do sprzątania. Rodzice już mnie znali i dlatego byli wyczuleni na wszelkie ślady typu zużyte zapałki, ślady sadzy, zapach spalenizny itp. Dlatego usunąłem model, umyłem wannę, wywietrzyłem mieszkanie itp. Po chwili usłyszałem zgrzyt klucza w zamku. To ojciec wrócił z pracy. I w tym momencie padło druzgocące pytanie: "Dlaczego zniszczyłeś model?". Zatkało mnie. Jest wszechwiedzący, pomyślałem. Skąd wiedział? Przeprowadził szybką analizę składu powietrza w mieszkaniu? Wyjaśnienie było jednak znacznie bardziej trywialne. Otóż sprzątając łazienkę, wystawiłem wrak modelu do przedpokoju, żeby nie przeszkadzał, i tam go zostawiłem. Spalone resztki samolotu były chyba pierwszą rzeczą, jaką zobaczył. Nie muszę dodawać, że mnie raczej nie pochwalili.

* * * * *

ŚLEPAK

Od dziecka interesowała mnie broń palna. Nie wiem dlaczego, może to kwestia "Czterech pancernych" oglądanych od najmłodszych lat. Gdzieś tak w 2 czy 3 klasie ogólniaka dostałem od znajomego kilka ślepych nabojów do Kałasznikowa. Znajomy ten dostał je od wujka, emerytowanego wojskowego, ale ponieważ broń w ogóle go nie interesowała, naboje marnowały się w szufladzie, ot, klasyczny przykład "pereł przed wieprzem". Zaniosłem skarb do domu, ukryłem, a potem rozpocząłem eksperymenty. Na początku niewinne – ot, wysypałem proch na parapet koło firanki i podpaliłem. Potem śmielsze eksperymenty - stawianie pustej łuski na palniku kuchenki i czekanie, aż zadziała spłonka. Nabojów miałem tylko kilka, więc ostatni postanowiłem wykorzystać możliwie najefektywniej i najbardziej spektakularnie, tzn. zdetonować go. Miejscem eksperymentu miała być odmalowana kilka tygodni wcześniej łazienka. Nabój umieściłem w popielniczce, którą była używana do tego celu od dawna mała puszka po koncentracie pomidorowym. Do popielniczki nalałem denaturatu, po czym przygotowany w ten sposób "zapalnik czasowy" umieściłem w wannie. Otwarłem okno i drzwi, na lustrze zawiesiłem ręcznik, podpaliłem denaturat i szybko się ewakuowałem. Z kuchni śledziłem, co się stanie. Przez kilkanaście sekund nie działo się nic, więc przez głowę przemknęła mi myśl, że warto by sprawdzić czy "zapalnik" nie zgasł. Podobno te rzeczy wybuchają właśnie wtedy, kiedy chce się sprawdzić czy działają. Czekałem więc dalej. Nagle na drzwiach łazienki zobaczyłem błysk, był też huk. Nareszcie! Wpadłem do łazienki i tym, co najbardziej mnie zdziwiło, był brak czegokolwiek w wannie. No, z nowości to na białym dnie wanny pojawiła się ciemna plama a na kafelkach, ścianach i suficie - smugi denaturatu zmieszanego z popiołem z popielniczki. Widać nie cały denaturat wziął udział w reakcji - szkoda tylko, że tak ostro kontrastował z niedawno pomalowanymi ścianami. Popielniczkę i łuskę wyrzuciło z wanny, łuska przypominała skórkę od banana (tak ją fajnie rozerwało na zewnątrz), jej kawałki przebiły cienką puszkę i uwięzły w ręczniku. Eksperyment okazał się udany i bardzo pouczający, sprzątanie też nie trwało zbyt długo, bo mieszanka denaturatowo-popiołowa zeszła tylko z kafelków, ze ścian i sufitu nie chciała. Plama w wannie też trzymała się mocno. Jak zwykle w takich wypadkach, ojciec wrócił z pracy i zastał mnie ze ścierą w ręku. "Ślepaka mi wyjeb***, kurde" - wyjaśniłem krótko. "Ty to się kiedyś zabijesz", brzmiała odpowiedź. No, wreszcie się przyzwyczaili!

* * * * *

SPŁONKA

Było to na początku lat 90. Wakacje, upalne lato. Ani ja, ani kumpel z klasy nigdzie nie wyjeżdżaliśmy, więc czas spędzaliśmy grając na kompie (pamiętacie Atarynki i Commodory, to był hit!), komentując panienki w świerszczykach albo oglądając MTV. W końcu wyszliśmy na balkon i z nudów wpadliśmy na pomysł, żeby podpalić wysuszone krzaki rosnące wzdłuż chodnika. Zapałki zrzucane z drugiego piętra gasły w locie, więc po kilku próbach sięgnęliśmy po większy kaliber - podpaliliśmy całe pudełko i zrzuciliśmy w krzaki. Podziałało! Palące się krzaki widać nie przeszkadzały mieszkającemu na parterze alkoholikowi, zresztą dość szybko zgasły. Zachęceni powodzeniem eksperymentu, postanowiliśmy dalej bawić się w tym duchu. Miałem łuskę z naboju pistoletowego ze spłonką (proch wcześniej wysypałem i spaliłem) i zaproponowałem, że weźmiemy ją na pobliskie pole i zdetonujemy. Między parkingiem i polem był pas wyschniętej od upału trawy. Chyba chcieliśmy zawinąć spłonkę w papier i podpalić, ale podczas przygotowań spłonka wysunęła się i wpadła w trawę. Szukaliśmy jej kilka minut, bez skutku, więc wpadłem na genialny pomysł podpalenia trawy wokół miejsca, gdzie zginęła. Trawa wesoło zajęła się ogniem, ale spłonka jakoś nie wybuchała, a po chwili paliła się już spora powierzchnia, więc uznaliśmy, że lepiej się oddalić zanim ktoś nas zauważy i zacznie się czepiać. Gdy wróciliśmy do domu, paliło się już porządnie, chwilami dym dolatywał do balkonu, a od płonącej trawy dzieliło nas przynajmniej ze sto metrów. Na szczęście ogień nie przerzucił się na pole, sam zgasł, a nas się nikt nie czepiał. Tyle że już więcej się tak nie bawiliśmy.

* * * * *

STARY A GŁUPI

WOJNA NA RURKI

W czasach mojego pacholęctwa, czyli wtedy, kiedy chodziłem jeszcze do przedszkola, co wakacje jeździliśmy na wczasy nad morze. Fajnie było! Na plażach popularne były wówczas "wiatrochrony", czyli pasy materiału, które rozpinało się na aluminiowych rurkach wbitych w (złoty) piasek. Zakładam, że miały chronić przed wiatrem. Kiedyś przed wyjściem na plażę wygłupialiśmy się z moim starym. On trzymał rurkę, a ja starałem się mu ją wyrwać. Złapałem za jeden koniec i ciągnąłem ile sił. W pewnym momencie rurka wyślizgnęła mu się z ręki albo znając jego wredną naturę - wypuścił ją. Rurka wjechała mi w ryja, a konkretnie w usta, między górne zęby a górną wargę. Tam jest taki cienki pasek tkanki i byłem pewien, że go sobie zerwałem i będzie masa krwi. Stary rechotał. Jakoś tak się złożyło, że nie zrobiłem sobie krzywdy, czym byłem chyba trochę rozczarowany. Tak to robiłbym za męczennika i na pewno matka kupiłaby mi coś na pocieszenie, a gdybym trochę pokrwawił, to zakablowałbym matce i stary by beknął. Niestety, zadośćuczynienia nie dostałem, co tylko wzmocniło moją nienawiść do starego.

* * * * *

PODUSZKA

On zresztą wcale się nie zmienił i za jakiś czas uderzył ponownie. Po wieczornej kąpieli lubiłem rzucać się tyłem na łóżko tak, żeby głowa i plecy trafiały na opartą o ścianę poduszkę. Z takiej pozycji fajnie oglądało się TV. Pewnego wieczoru po kąpieli wpadłem do pokoju i radośnie rzuciłem tyłem na łóżko (mieli nadawać jakiś western albo film wojenny, czy co tam wtedy puszczali w telewizorni). Sielankę zakłócił drobny szczegół, mianowicie mój wredny stary zabrał poduszkę w momencie, kiedy moje dziecięce ciałko radośnie leciało w stronę wyrka. Dzięki czemu zamiast opaść miękko na poduchę, z całej siły wyrżnąłem tyłem głowy w ścianę. Szok był straszliwy - zamiast miękkiego lądowania łupnięcie w twardą, zimną ścianę. Oczywiście skończyło się to rykiem i uzasadnionymi pretensjami pod adresem starego. Trudno powiedzieć, jaki wpływ uderzenie to miało na mój dalszy rozwój intelektualny, ale z podstawówki w każdym razie chcieli mnie wyrzucić.

* * * * *

ZAPALNICZKA

Na początku podstawówki dużo czasu spędzałem u babci, która była na emeryturze, ale załatwiała jeszcze różne sprawy zawodowe "w terenie". Po terenie woził ją znajomy, który miał dużego fiata (wypas!). Jeździliśmy tym fiatem, po dotarciu na miejsce babcia wysiadała i zostawałem sam ze znajomym. Pewnego razu uwagę moją przyciągnęła samochodowa zapalniczka. Znajomy wyjął ją z gniazda, wytłumaczył do czego służy i powiedział, że mogę sobie dotknąć. Naiwny byłem jeszcze wtedy i ufny, więc faktycznie dotknąłem jej palcem. Rozległo się takie psyknięcie, palec zapiekł, a jego koniuszek dziwnie zbrązowiał. Zatkało mnie. Takiej perfidii się po znajomym nie spodziewałem. Nie rozryczałem się, żeby nie wyjść na beksę, tylko się naburmuszyłem i przestałem do niego odzywać. Zrozumiałe, że lubiłem go już trochę mniej. O "incydencie" nie puściłem pary z gęby, a jakiś czas później dowiedziałem się, że znajomy ten zmarł. Rzecz jasna nie mogę niczego udowodnić, tak tylko o tym wspominam - ku przestrodze.

* * * * *

INDIAŃSKIE ZAPASY

W czasach licealnych zdarzało mi się czasem bawić z ojcem w "ndiańskie zapasy". Stary był większy, silniejszy i cięższy o kilkanaście kilo, więc z reguły nie wychodziłem na tym najlepiej. Podczas kolejnego starcia stary jak zazwyczaj uzyskał przewagę, tyle że tym razem wykorzystał to wyjątkowo perfidnie. Uwalił się na mnie, a że twarz miałem skierowaną w bok, to wbił mi łokieć w żuchwę i złośliwie rechotał. Bolało jak cholera, a ten rechot bardzo wjeżdżał mi na ego - trzeba było coś wymyślić i to już! Ręce miałem unieruchomione, ale prawa noga miała trochę luzu. To była moja szansa! Konwulsyjnie wykręciłem ciało i z całej siły przygrzmociłem staremu kolanem w żebra. Skutek był natychmiastowy - żebra co prawda wytrzymały, ale stary narzekał przez trzy dni. He he!

Traumatycy, wzywam Was! Opisujcie i wysyłajcie! Świat i strona główna Joe Monster należy do Was. Przeżyłeś traumatyczną przygodę i chcesz, aby świat się o niej dowiedział? Nic prostszego! Klikaj w ten linek i pisz! W tytula maila wpisz WKZT, to mi bardzo ułatwi zbieranie opowiadań.

UWAGA! Znaczek @ występuje przy nickach osób, które nie założyły sobie (jeszcze) konta na najlepszej stronie z humorem na świecie!

Oglądany: 30365x | Komentarzy: 12 | Okejek: 2 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

27.04

26.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało